Czarna rozpacz, czyli o roli wsparcia najbliższych w walce z endometriozą


Autor fotografii: Marcin Kotowicz

Ile kobiet z endometriozą, tyle różnych historii. I choć nie da się mówić za wszystkie, to dla kobiet pragnących dziecka najgorszą z możliwych wiadomości jest ta, że nie będą mogły go mieć. W większości przypadków jest to diagnoza zupełnie na wyrost, nie sprawdzająca się kulawa przepowiednia, która wisi nad nami zupełnie niepotrzebnie, sprawiając że zamieniamy się w chodzące kłębki nerwów. 

 Właśnie wkroczyłam w 29 rok życia. Odkąd pamiętam niemal obsesyjnie zależało mi na byciu mamą. Zaplanowałam sobie, że do 26 roku życia będę miała przynajmniej jedno dziecko i przez myśl mi nie przechodziło, że może być inaczej. Głupie, prawda? Życie niestety pisze różne scenariusze i nie dane mi było zostać do tej pory mamą. Ostatnich kilka lat miałam naprawdę spore parcie na macierzyństwo, więc przy każdej spóźnionej cioteczce byłam pełna nadziei. Nadziei, która znikała równie szybko, jak się pojawiała. Gdy zdiagnozowano mi endo, dowiedziałam się, że problem z zajściem w ciążę prawie na pewno wynika z choroby. Dwa tygodnie później usłyszałam coś, co było dla mnie niczym wyrok: "Prawdopodobnie poza endometriozą ma Pani raka jajnika. Jeśli podczas operacji potwierdzimy diagnozę, będzie trzeba usunąć wszystko." Mój świat w jednej chwili runął w otchłań rozpaczy. Wiedziałam że jest źle. Lekarz dobitnie wytłumaczyła mi, że torbiel jest ogromna, może pęknąć w każdej chwili i najważniejsze teraz jest ratowanie MOJEGO życia, zanim wydam na świat kolejne. 

Gdybym była z tym sama, pewnie bym się załamała. Szczęśliwie dla mnie, miałam wokół siebie kochających i wspierających ludzi, którzy byli przy mnie nawet wtedy, kiedy nie miałam najmniejszej chęci na towarzystwo. Niektórzy z nich pojawili się w moim życiu niedawno, inni byli ze mną od lat. Dbali, bym nie siedziała sama z czarnymi myślami zaprzątającymi mój umysł. Miesiąc przed operacją spędziłam więc wśród najbliższych i przyjaciół, tłumaczących mi, że najważniejsze jest moje życie i zdrowie. Dziecko można adoptować, nowego życia się nie dostanie. Z każdym dniem rozpacz przeradzała się w coraz większą wolę walki, w chęć pokazania przede wszystkim sobie, że durna choroba nie zniszczy mi życia, że jestem za młoda żeby tak łatwo się poddać. Ze stresu pogubiłam połowę włosów, ale miałam to gdzieś. Jestem fighterką, rodzina pokazała mi, że warto. Na salę operacyjną trafiłam pogodzona z życiem, pewna że po niej zacznę nowy rozdział. Szczęśliwie dla mnie pierwotna diagnoza była w połowie mylna - zero komórek rakowych, zmiana łagodna. Lekarz usunął tylko tyle, ile było trzeba. Wróciła więc nadzieja. 

Dlaczego piszę o tym wszystkim? Bo na własnej skórze przekonałam się, jak WAŻNE jest wsparcie najbliższych w walce z tą chorobą. Ja dzięki temu wsparciu inaczej patrzę na przyszłość. Dziecko będzie lub nie, ale żyję i jestem w miarę zdrowa. Udana operacja to NIE happy ending, ale dopiero początek długiej walki i nasi najbliżsi muszą o tym wiedzieć. To nie jest tak, że po wyjściu ze szpitala wszystko było cacy, end of story. O nie... Miesiąc rekonwalescencji po laparotomii dla mnie był całkiem przyjemny - już tydzień po wyjściu ze szpitala czułam się o niebo lepiej - moi rodzice przyjechali żeby się mną zająć, miałam piękną pogodę na spacery i zero objawów. Wszystko do czasu... Na wizycie kontrolnej dostałam receptę na Visanne. Ponoć jeden z najskuteczniejszych leków wyciszających to badziewie. I zaczął się rollercoster.

 Drodzy mężczyźni - jeśli uważacie, że Wasza piękniejsza połówka jest irytująca podczas okresu, leżąc zwinięta w kłębek i umierając z bólu, to wyobraźcie sobie natężenie tego wkurzenia o jakieś 100%. Wyobraźcie sobie zranioną niedźwiedzicę, która przez leki ma +100 do agresji, huśtawki nastrojów, cierpi na bezsenność i od której społeczeństwo WYMAGA żeby jakoś funkcjonowała, a Wy OCZEKUJECIE, że posprząta, zrobi obiadek i będzie zadowolona. O nie.... To tak nie działa. Owszem, nie każda kobieta tak reaguje na te leki. I zaś - potrzebne jest WASZE wsparcie. Nie jesteśmy wkurzające, bo mamy na to ochotę, tylko przez te cholerne hormony. I niczego tak bardzo nam wtedy nie potrzeba, jak bliskich umiejących dać na trochę przestrzeni na bycie słabszą, kogoś kto poda paczkę chusteczek, obejrzy z nami film i porozmawia. 

 Ja przetrwałam właśnie dzięki wsparciu najbliższych. Dzięki rozmowom z ukochanym, jego zrozumieniu, obiadkom u teściów, cioci czy koleżanki. Świetną terapią były dla mnie wizyty u koleżanki i zabawa z jej malutką córeczką, rodzinne wypady, ale też chwile samotności których mi nie odmawiano. Mimo że odcięłam się od wielu osób, żeby nie ranić ludzi napadami agresji, to wsparcie było mi potrzebne. Pamiętajcie o tym, wspierajcie swoje matki, żony, przyjaciółki. Dla nas to mega ważne. 

Komentarze

  1. Ja niestety nie dostałam wsparcia w tej chorobie od najblizszej osoby, narzeczony poprostu postanowił mnie zostawić po dziesieciu latach wspolnego życia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie współczuję! Nie wyobrażam sobie jakbym to przetrwała bez mojego cudownego mężczyzny i wsparcia ze strony jego i rodziny. Dużo dobrego życzę!

      Usuń
    2. nie życzę nikomu takiego przeżycia, jest to jeszcze świeże u mnie i ciągle płaczę ale on widocznie nie "rozumiał" tej choroby.

      Usuń
    3. Mój narzeczony również tyle że po trzech latach stwierdził że, już nie jestem taka sama zwariowana uśmiechnięta jak wtedy kiedy mnie poznał zanim zaczęłam brać leki ,zanim zaczęłam się męczyć z jeszcze większym bólem niż do tej pory .Ani od niego nie miałam wsparcia, a jego mama twierdziła że Udawałam .Jedyne co mogłam liczyć tylko na moją mamę która niestety nie wiedziała jak mi pomóc

      Usuń
  2. Dokładnie tak, wsparcie jest nam bardzo potrzebne, czytając to popłakałam się, a wiesz dlaczego? Bo Ci zazdroszczę, ja tego wsparcia w ogóle nie miałam, moim jedynym wsparciem był Bóg i to dzięki niemu z tego wyszłam, bo to on jest naszym najprawdziwszym przyjacielem i to dzięki niemu nawet endo doceniłam, bo dzięki chorobie rozpoznałam jakich mam wokół siebie ludzi, pozbyłam się zbędnego balastu i teraz jestem szczęśliwym człowiekiem ;) DUUŻO ZDRÓWKA I SPOKOJU DUCHA.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że mimo braku wsparcia znalazłaś w sobie siłę i jesteś szczęśliwa :) Trzymam kciuki, żebyś zawsze była szczęśliwym człowiekiem i żeby Endo nie dokuczało!

      Usuń
  3. U mnie akurat nie było i nie ma wsparcia. Dlatego endometrioza mi się pogłębiła i zaczęły pojawiać się inne choroby. Jestem samotną mamą. Jest bardzo ciężko, ale nie poddaję się. Muszę być silna dla moich dzieci.
    Pozdrawiam ciepło i dziękuję za ten post!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znajdź w sobie siłę dla siebie i swoich dzieci. Wiem, łatwiej powiedzieć niż zrobić. Może warto by poszukać tego wsparcia na terapii, jeśli nie możesz na nie liczyć w domu? Życzę Ci siły ducha i więcej zdrowia.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Endoaktywna

Powitanie

Słodko-gorzka historia